„Wyszedłem w góry ziół nazbierać. Zmierzchało już. Cicho było,
tylko ptaki śpiewały. Nagle krzyk usłyszałem, z gór
dochodzący. Jakiś człowiek pomocy wzywał, ale ten krzyk był
inny niż zwykle, przerywany, zachrypnięty. Rzuciłem wszystko,
co uzbierałem i w górę ruszyłem. Szlak był śliski, kamienie
luźne, mchy mokre. Po dobrej pół godzinie znalazłem go – leżał
w trawie, blady, zsiniały na twarzy. Starzec, może
osiemdziesiąt lat, długa broda, zmęczone oczy. Rękę miał
opuchniętą i purpurową, widać było dwa ślady – jak po żmii.
Coś mówił do mnie, ale ja nie rozumiałem ani słowa. I nie
dlatego, że po obcemu mówił. Z bólu i wyczerpania szeptał, a
ja nic nie słyszałem... Zakląłem w duchu. Przecież nie o mnie
teraz chodzi - pomyślałem.
Pomogłem staruszkowi zejść, wspierając go pod ramię, choć sam
ledwo nogi czułem. W chacie zacząłem go opatrywać. Zioła na
ukąszenie miałem. To stare receptury po dziadku i pradziadku.
I zadziałały. Już po paru godzinach opuchlizna zaczęła
schodzić. Ale on też szybko poznał, że jeśli nie krzyknie, to
nie usłyszę, co do mnie mówi.
Drugiego dnia czuł się lepiej. Przeszukał kieszenie kubraka i
wyjął mały woreczek. W środku były zioła – suszone,
ciemnozielone, pachnące ostro, ale przyjemnie. Pokazał mi
palcem na ucho, potem na te zioła. Dał znak, że mam je zalać
olejem i trzymać w zalewie 2 dni. Zrobiłem, jak kazał. Przez
kolejne kilka dni podawałem mu moje wyciągi, by truciznę z
ciała wygnać. A on mi dawał swoje. Dwunastego dnia stanąłem
jak wryty. Wyraźnie usłyszałem kapanie deszczu o strzechę
chałupy! Chciałem podziękować staruszkowi, zapytać, co takiego
mi dał, ale nie było go w chacie ani w obejściu. Odszedł bez
pożegnania. Zostawił mi tylko mały, skórzany notatnik i fiolkę
z ostatnią porcją ziołowego koncentratu”.
Komentarze